Odyseja wrześniowa 1939r.

Poniższy tekst został napisany przez Zenona Zbączyniaka. Podczas opisywanych wydarzeń miał 16 lat. Tekst nie jest kompletny. Brakuje pierwszy 8 stron rękopisu. Wiadomo, że Zenek opuścił 1 września dom rodzinny i Lubliniec, a wrócił do rodziny po kilku tygodniach (według zapisów 19 września), tak wyczerpany, że nie potrafiła rozpoznać go własna matka. Nie wiadomo także kiedy powstał rękopis (na pewno nie podczas wędrówki), czy już po wojnie? Czy w czasie pobytu Zenona Zbączyniaka we Włoszech lub Anglii w latach 1944 – 1945?. Przez samego autora był przynajmniej raz redagowany. Wydaje się, że opis rozpoczyna się w okolicach Janowa 3 września 1939r. a kończy się w okolicach Dęblina około 10 lub 11 września.

Być może jest też w niektórych miejscach wyolbrzymiony, jednak można to zrozumieć – gdyż działania wojenne, trauma tych wydarzeń musiały młodego człowieka do głębi poruszyć i odcisnąć na nim swoje piętno, a także wpłynąć na jego wyobraźnie, co spowodowało, że tak a nie inaczej zapamiętał te chwile.


Na zdjęciu autor poniższych wspomnień – Zenon Zbączyniak,
kilka lat później, podczas okupacji, przed schronem w Lublińcu,
stoi czwarty od lewej strony

Do ilustracji tekstu użyłem zdjęć Stowarzyszenia Historycznego Reduta Częstochowa.

„I tak z wolna mija niespokojna noc przerywana jedynie powrotem lub wyjściem patrolu na przedpole, aby nie dać zaskoczyć się wrogowi. Ledwo zaczęło świtać, a już pojawiają się samoloty rozpoznawcze (zwane ramami?), które pilnie penetrują i fotografują teren. W okopach panuje cisza. Aby nie zdradzić swych stanowisk żołnierze siedzą nieruchomo i przeżuwają jedyne pożywienie, którym są suchary i woda w manierce. Cisza trwa jednak niedługo, rozpoczyna się systematyczny ostrzał naszej linii przez artylerię wroga, a następnie zaskakująco niskim lotem, za lasu, wypadają samoloty, obrzucając nas bombami i znikają. Tu i ówdzie słychać krzyki sanitariuszy. To ranni wzywają o pomoc. Wszystko to jednak trwa krótko, gdyż od czoła zaczyna atakować wróg bronią pancerną i piechotą. Poruszają się wolno, ale pewnie na przód sądząc, że bomby i nawała artyleryjska zmusiła nas do ucieczki. O pomyłce przekonują się w momencie otwarcia ognia przez naszą linię. Po raz pierwszy raz widzę wprowadzoną do boju rusznicę przeciwpancerną.

Kilka czołgów zaczyna dymić tuż przed okopem i w tym momencie z lasu wypada szwadron kawalerii i wpada na tyły wroga. Równocześnie z okopów wychodzi do natarcia piechota. Niemcy uciekają w popłochu. Kawalerzyści zdobywają 3 czołgi wraz z załogami, które poddają się ze strachu widząc szarżę naszej kawalerii i bagnety piechurów. Czołgi zostają zniszczone, gdyż nie mamy żołnierzy, którzy mogliby nimi kierować. Zabieramy ze sobą kilkunastu jeńców w czarnych mundurach z trupimi czaszkami na kołnierzach. Są wystraszeni, proszą o litość. Odsyłamy ich na tyły do sztabu. Słońce znalazło się w zenicie, gdy wróciliśmy z powrotem do okopów na stare stanowiska.

Około godziny 15 Niemcy po silnym ostrzale artyleryjskim, rozpoczynają ponownie natarcie jeszcze większymi siłami. Do boju włącza się dywizjon naszej artylerii polowej stawiając zaporę ogniową, równocześnie rozpoczyna ogień cała linia obrony. Jednak wróg systematycznie naciska na Nas. Zaczyna brakować amunicji. Pada rozkaz strzelania tylko do celów rozpoznanych. Celny ogień artylerii i rusznic zatrzymuje Niemców w miejscu.

Około godziny 18 pada rozkaz wycofania się w lasy, gdyż na prawym skrzydle Niemcy przerwali linię oporu i zagrażają naszym tyłom. Rozpoczyna się kolejny odwrót. Wycofują się działa i ckm-y, a następnie piechota, a osłonę przejmuje kawaleria, która o zmroku dołącza  do jednostki.

Maszerujemy nocą, aby jak najszybciej oderwać się od wroga i stworzyć nowy system obronny. Łączność między jednostkami przestaje istnieć. Każda większa grupa wojska zaczyna walczyć samodzielnie nie wiedząc co ma po bokach i z tyłu.

Działa i tabory grzęzną w piachu. Zmęczeni żołnierze przenoszą je na rękach. Po drodze znajdujemy kilkanaście pancernych wozów z amunicją. Krótka chwila odpoczynku. Uzupełnienie amunicji i każdy po raz pierwszy otrzymuje dwa granaty. I znów jak duchy, sennie poruszamy się wśród leśnych ostępów. Mijamy leśną osadę. Ludzie nie śpią wychodzą przed chałupy. Złowieszczą nam i proszą nas aby ich bronić. Kobiety wciskają żołnierzom garnki z mlekiem. Ci smutnie wypijają je i idą bez słowa dalej, zdając sobie sprawę, że jako obrońcy pozostawiają ludność bezbronną na pastwę wroga.

Maszerujemy dalej. Nagle kolumna zamiera w bezruchu. Szpica wyszła z lasu i zauważyła we wiosce nieprzyjaciela. Dowództwo podciąga piechotę i resztki kawalerii na skraju lasu. W drugim rzucie pozostają tabory i artyleria. Wolna przestrzeń między jednym lasem a drugim wynosi około 4 km. a w środku wioska wypełniona Niemcami i sprzętem.

Piechota rozwija się sprawnie w tyralierę i podchodzi cicho pod śpiącą wioskę. Kawaleria przejmuje osłonę taborów i artylerii, która posuwa się wolno za piechotą. Jesteśmy już blisko opłotków, gdy pada pierwszy strzał, a równocześnie z nimi gromkie huuuraaa, które stawia osłupiałych Niemców na nogi. Wyskakują z domów w koszulach. Oficerowie próbują zorganizować opór, ale już jest za późno. Serie z erkaemu sieją śmierć i zniszczenie.

Przeskakuję parkan. Widzę na podwórzu grupę Niemców. Odbezpieczam granat, rzucam w ich kierunku, padam na ziemię. Wybuch zmiata wszystko z podwórka. Wstaję, strzelam na oślep i biegnę dalej. Wpadam na plac, stoi tu kilkanaście samochodów i motocykli. Następny granat ładuję w środek kolumny. Zapalone samochody płoną jak pochodnie, wszędzie słychać wybuchy granatów i pojedyncze strzały. W ciągu 15 minut wieś została opanowana, a w kilka minut później przyjechały nasze tabory i artyleria. Kawalerzyści tu i ówdzie doganiali nieprzyjaciela i wybijali go w pień. Piechota przejęła osłonę tyłów i tak znów znaleźliśmy się w zbawczym lesie.

Zmęczeni wędrujemy aż do świtu. Chwila odpoczynku. Każdy wali się jak kłoda w miejscu w którym stał. Nad lasem z głuchym warkotem przelatują klucze wrogich samolotów w kierunku wschodnim. Rozkaz dalszego marszu podrywa tylko część żołnierzy, resztę trzeba stawiać na nogi. Idąc dalej znów zasypiają. Niektórzy są już u kresu wytrzymałości. Kolumna jak gigantyczny wąż posuwała się cicho i smutnie naprzód.

Wychodzimy w rejonie Włoszczowa – Małogoszcz na szosę w kierunku Kielc. Idziemy szykiem ubezpieczonym. Około północy osiągamy rejon Kielc. Droga zatarasowana ściętymi drzewami i całą masą wózków kolejki wąskotorowej. Wzdłuż lasu ciągnie się świeżo zabezpieczona linia ognia zajęta przez jakiś wołyński pułk piechoty. Umundurowanie na nich nowe jak również uzbrojenie. Po krótkiej dyskusji dowództwa otrzymujemy rozkaz obsadzenia prawego skrzydła. Uzupełniamy amunicję i po raz pierwszy otrzymujemy ciepłą kawę. Kierujemy się na wyznaczone pozycje. Rozpoczyna się kopanie rowów strzeleckich, gniazd strzelców i stanowisk dla działek przeciwpancernych. Tabory zostają odprawione na tyły w las. Świt zastaje nas przy gorączkowej pracy. Nagle pada rozkaz „lotnik, kryj się” i padają pierwsze strzały. Samoloty zataczają łuk i odchodzą, lecz pozycja została wykryta. Nie otrzaskani w boju żołnierze, cieszą się że przegonili wroga, nie zdając sobie z tego sprawy, że za chwilę zapłacą za to drogo. I tak się stało w niespełna półgodziny. Kilka eskadr zaatakowało lotem nurkującym rejon naszej obrony, obrzucając go bombami. Teraz obronę przeciwlotniczą przejęliśmy my – trafiając jeden samolot, który ciągnąc smugę spadł na niedalekie łąki i tam spłonął. Naszą postawą bojową podnieśliśmy ducha żołnierzy. Słońce zaczyna swój kolejny normalny bieg na firmamencie, wstaje piąty dzień wojny. Pogoda wyśmienita. Zaczynamy złorzeczyć na nią prosząc o deszcz, który by utrudnił przemieszczanie się jednostek zmotoryzowanych wroga ciągle depczących nam po piętach, przez co nie mamy czasu ani się wyspać, ani odpocząć, ani nawet się posilić.

Wykopałem swoje stanowisko, rozpoznałem cele na przedpolu, usiadłem i momentalnie zasnąłem.

Sen został przerwany przez nawałę artyleryjską. Spojrzałem na przedpole. Potężne wybuchy wyrzucają wyrwane fontanny ziemi w powietrze, pozostawiając po sobie ogromne leje. Wybuchy zbliżają się coraz bardziej do naszej linii. W końcu zaczynają spadać na las. Wzmocnione echem jeszcze bardziej wpływają negatywnie na psychikę żołnierzy. Wreszcie wszystko milknie jednak tylko na krótko. Po chwili wróg rozpoczyna natarcie. Szosą suną czołgi. Ogień naszej artylerii polowej zatrzymuje czoło kolumny, która zjeżdża na pole i podmokłe łąki. Część z nich grzęźnie w błotnistej mazi i próbuje wycofać się, lecz tu stają się szybko celem naszych armat przeciwpancernych. Piechota wroga pozbawiona osłony wycofuje się przed ostrzałem naszej artylerii. I tak w ciągu dnia odpieramy jeszcze dwa natarcia i znów nastaje noc.

Niebo czerwone od łun. Od czasu do czasu smugi pocisków oświetlających zdradzają stanowiska wroga. Wstający piękny ranek zastaje nas na prawie pustych stanowiskach. Część żołnierzy korzystając z ciemności wycofała się samotnie. Reszta widocznie na rozkaz odeszła nie powiadamiając o odwrocie. Pozostało nas około 500 żołnierzy i kilku oficerów rezerwy. Dowództwo przejmuje kapitan. Rozpoczynamy odwrót. Łapiemy kilka koni, które będą ciągnąć trzy działka przeciwpancerne. Reszta zostaje zniszczona. Na kilka wozów ładujemy amunicję i ckm-emy. I znów cichy las, w który zanurza się nasza niewielka kolumna.

Omijamy Kielce i kierujemy się wzdłuż toru kolejowego.  Wychodzimy z lasów pod Skarżyskiem Kamiennym, gdzie trwa bombardowanie miasta. Po raz pierwszy widzę w akcji nasze działa przeciwlotnicze, które strącają 3 samoloty wroga i odpierają nalot. Zostajemy skierowani na Radom. Zaszywamy się w lesie. Nad ranem maszeruję w czujce rozpoznawczej na czele kolumny. Jest mgła. Poruszamy się wolno, przez jakieś nieużytki pokryte jałowcami, które wynurzają się z mgły przed nami jakby tyraliery wroga. Opanowuje nas coraz większe zmęczenie. W końcu, któryś z żołnierzy strzela do wynurzającego się z mgły jałowca i cały patrol powodowany strachem rozpoczyna chaotyczny ostrzał przedpola. Podbiega pluton obwodu i wtedy okazuje się, że nastąpiła pomyłka. Za karę nasz patrol prowadzi dalsze rozpoznanie od czoła. Oczy rozwarte do granic możliwości. Idąc zasypiam. Dopiero zderzenie z drzewem powoduje, że przytomnieję.

Nogi stopniowo odmawiają posłuszeństwa. Głód doskwiera coraz bardziej. Wreszcie mgła opada i zaczynają przebłyskiwać pierwsze promienie słońca. Dochodzimy do jakiejś wioski. Wszyscy rzucają się do studni i prosto z wiader piją wodę. Wchodzimy do ogrodu i znajdujemy kilka drzew węgierek, którymi się opychamy. Po tym wszystkim, ja z kilkoma żołnierzami zwijamy się z bólu, dokucza nam żołądek. Znów dalszy marsz i wychodzimy w rejon Iłży. Tu dowiadujemy się, że znaleźliśmy się w okrążeniu. Otrzymujemy odcinek pod lasem do obrony. Dowódcą tego odcinka jest podpułkownik. Bez przerwy patroluje nasz odcinek. Zapanowuje ład i spokój. Rozpoczynamy zagrzebywać się w ziemi. Przez dwa dni odpieramy ataki. Wieczorem rozkaz „przebijać się za Wisłę na własną rękę”. I znów nasza grupa powiększona przez innych żołnierzy rozpoczyna nocny marsz w kierunku zbawczej rzeki. Próbujemy w kilku miejscach przebić się przez pierścień okrążenia. W końcu udaje się nam to na bagnistej łące, gdzie tracimy wszystkie konie i działka, które potopiły się. My zaś bagnetami rozbijamy kompanię Niemców i wpadamy w las.

Z okrążenia wychodzi kilkuset żołnierzy i oficerów. Jesteśmy potwornie zmęczeni. To przebijanie się przez pierścień wroga i bieg na podmokłym terenie, pod ostrzałem, odebrały nam resztki sił. Stopniowo odzyskujemy równowagę duchową. Ktoś zarządza chwilę postoju. Wreszcie można się choć na chwilę odprężyć. Dopiero teraz niektórzy spostrzegają, że zostali ranni. Każdy doprowadza swój ekwipunek do porządku.

Dowództwo przejmuje porucznik rezerwy. Następuje organizacja kolumny marszowej wraz z ubezpieczeniem i niewielki oddział żołnierzy znów rusza naprzód w kierunku królowej polskich rzek – Wiśle, gdzie ma nastąpić generalna rozprawa z Niemcami. Znów nerwy napięte do granic wytrzymałości. Dokoła nas łuny pożarów. Niebo rozświetlają krzyżujące się różnokolorowe race. Od czasu do czasu głucho zadudni, gdzieś salwa artylerii. Raz po raz powietrze przecinają serie pocisków świetlnych z karabinów maszynowych. Kolumna sunie cicho, można by rzec bezszelestnie. Wolno zaczyna doskwierać głód i pragnienie. Po kilku godzinach marszu zaczyna świtać i znów na bezchmurny firmament wypływa złociste, znienawidzone słońce. Wchodzimy w podmokły teren porośnięty drzewami liściastymi z przewagą białych, pięknych brzóz. Gdzieniegdzie kałuże wody. Co chwila, widzę jak żołnierze kładą się i piją z nich brudną wodę, w której wiją się jakieś białe robaki. W końcu i ja przegrywam walkę z pragnieniem i również padam na ziemi i zaczynam pić wodę o smaku zgniłych liści.

Znów chwila odpoczynku. Stwierdzamy, że grupa nasza zmalała od ostatniego przystanku prawie o czwartą część żołnierzy. Widocznie wielu z nich zgubiło się i zeszło z trasy. Inni, chcąc odpocząć zasnęli kamiennym snem pod drzewami i już tak pozostali. Jeszcze inni, widocznie widząc naszą beznadziejną sytuację, a będąc niedaleko swego domu, zdezerterowali. Pozostało nas niewielu ponad 200. Pada rozkaz dalszego marszu. Podnosimy się wolno. Zmęczeni i obolali. Niektórych trzeba budzić kolbą karabinu. Ich sen jest tak głęboki, że nic nie dociera do ich świadomości.

Po południu dochodzimy do jakiegoś toru kolejowego. Skręcamy w prawo i po kilkunastu minutach przednie czujki meldują, że znajdujemy się w rejonie stacji kolejowej Bąkowiec.

Pada rozkaz opanowania jej. Szybko rozwija się tyraliera. Okrążając stację zajmujemy ją bez jednego strzału. Tory zabite wagonami. Na ziemi walają się resztki sprzętu wojskowego i różne papiery. Po wystawieniu czujek przeczesujemy wagony i stację w poszukiwaniu jedzenia, lecz niestety nie znajdujemy niczego z wyjątkiem kilku skrzynek mielonej kawy i cukier w kostkach. Zostają one szybko rozdzielone przez głodnych żołnierzy. Żując jedną kostkę, która przypadła mi w udziale zmieniam zwykłe buty na saperki, oraz dopasowuję sobie sweter, gdyż noce zaczynają być coraz zimniejsze. W jednym z wagonów znalazłem krótki kawaleryjski karabinek, który, mam nadzieję, będzie mi mniej ciążyć, niż ten dotychczasowy.

Zbieramy się wszyscy przy niewielkich zabudowaniach stacyjnych. Jedna z czujek przyprowadza naszego kolejarza, który objaśnia, że droga odwrotu jest odcięta. Nad Wisłą znajdują się już jednostki wojska niemieckiego, a most łączący oba brzegi rzeki został przez naszych saperów wysadzony w powietrze.

Wysadzony most na Wiśle w okolicach Dęblina

Mimo tych przygnębiających wiadomości żołnierze chcą walczyć dalej i przebić się na drugi brzeg. Wolno zapada zmrok. Kolejarz sprowadził z niedalekiej wioski dwóch przewodników, którzy mają nas przeprowadzić bezpiecznie do brzegu rzeki. Krótka narada i zaledwie niepełna setka żołnierzy rusza za przewodnikami w cichą noc.

Posuwamy się wzdłuż jakiejś rzeki lub rowu w niskich zaroślach. Po kilku godzinach dochodzimy do gęsto zarośniętego wikliną brzegu Wisły. Przewodnicy twierdzą, że tędy można przejść rzekę, gdyż jest tu bród, po czym zostawiają nas i odchodzą do domu. Znów krótka narada, dowódca wydaje rozkaz pozostawienia wszystkich zbędnych rzeczy na brzegu. Buty i ubranie zostają szybko związane z tobołek. Przytroczone do pasa. Wziąłem karabin w rękę i jako jeden z pierwszych wychodzę na brzeg. Z wolna i cicho zanurzam się w piekielnie zimną wodę. Od czasu do czasu spoglądam za siebie i widzę sznur brodzących żołnierzy w wodzie. Przed sobą, w świetle księżyca, czasami widzę przeciwległy brzeg.

Obok mnie idzie jakiś żołnierz z Radomia i cicho mówi, że najgorzej jak dostaniemy się w dwa ognie, gdyż przecież po drugiej stronie nikt nie wie, że do brzegu zbliżają się kompletnie wycieńczeni żołnierze polscy a nie wróg. Jesteśmy chyba gdzieś na środku toni. I nagle rakieta oświetla całą rzekę wraz z nami. Zostaliśmy odkryci przez wroga. Kurczowo ściskam karabin i rzucam się w nurt. Płynę wolno, gdyż ruchy krępuje broń i tobołek z ubraniem. Nagle z lewej strony widzę lecące w moją stronę świetliste koraliki pocisków karabinowych. Rzucam się pod wodę. W pewnym momencie czuję pod nogami kamieniste dno. Wstaję i zygzakiem biegnę w stronę zarośli. Rzucam się na ziemię, aby złapać pierwszy oddech i przemyśleć upiorną sytuację w jakiej się znalazłem. Kanonada rozszalała się z obu stron. To widocznie nasze wojsko próbuje zmusić stanowiska wroga do zamilknięcia. Nagle słyszę plusk. To dwóch naszych żołnierzy dopływa do brzegu. Jeden jest ranny. Wskakuję do wody i pomagam odholować rannego na brzeg. Część żołnierzy wylądowała poniżej, gdyż zniósł ich prąd rzeki, lecz większość zginęła w bystrym nurcie, nie umiejąc pływać lub od kul wroga. Chwila odpoczynku. Zakładamy mokre ubranie i na zmianę prowadzimy rannego żołnierza. Chwasty ranią nam gołe nogi, lecz nie odczuwamy tego. Nagle z odrętwienia wyrywa nas głos – Stój. Kto idzie? Dochodzi do nas, że to Polacy. Opowiadamy po chwili – że swój. I kilka chwil później znajdujemy się w okopach. Żołnierze przyglądają nam się w świetle latarek. Wyglądamy widocznie okropnie, gdyż jakiś podoficer daje rozkaz odprowadzenia nas na tyły. Lokujemy się w jakimś domu, gdzie w kuchni uwija się kobieta. Rozpala ogień, suszy nasze ubrania i buty, a my otuleni w koce  dostajemy po talerzu wspaniałej zalewajki, której smaku nie zapomnę chyba do końca życia. Była to moja pierwsza ciepła strawa od ośmiu lub dziewięciu dni wojennej zawieruchy. Każdy chce wiedzieć o Niemcach. Opowiadamy, że nie tacy oni straszni jak ich malują, lecz sen bierze górę. Walę się na rozsypaną na ziemi słomę i zapadam w sen.

Zrywamy się na równe nogi, gdy spadają niedaleko nas pierwsze pociski artyleryjskie wroga. Ranny żołnierz zaczyna majaczyć. Kula przeszła mu przez udo. Zaczynamy ubierać się w wilgotne jeszcze mundury i buty. Pijemy szklankę gorącego mleka, zajadając pajdą chleba. Kobieta patrzy na nas i zaczyna płakać mówiąc przy tym przez łzy, że tacy młodzi ludzie muszą ginąć i że jej syn też gdzieś walczy w obronie ojczyzny. Uspakajamy ją, że wszystko się jakoś ułoży, syn wróci. Przemywamy rannemu ranę. Zostawiamy go pod opieką kobiety i zgodnie z otrzymanymi rozkazami maszerujemy do Dęblina, gdzie mamy nadzieję otrzymać nowy przydział do organizowanej jednostki. Wisłę przebyło nas kilkunastu. Idziemy drogą w kierunku miasta. Od czasu do czasu kryjemy się przed nieprzyjacielskimi lotnikami. Pod wieczór docieramy do Dęblina. Tutaj otrzymujemy kolejny rozkaz. Mamy iść do Lublina i tam zgłosić się w Komendzie Uzupełnień. Jedziemy najpierw samochodem ciężarowym, lecz brak benzyny po kilkunastu kilometrach unieruchamia pojazd i dalej idziemy na nogach. Czasem udaje nam się gdzieś usadzić na konnym wozie i tak około południa jesteśmy w Lublinie. Niestety znów nie nic nie możemy zaleźć. Miasto zostało zbombardowane. Zginęły setki cywilów. Panuje tu chaos i panika.

Przed budynkiem Urzędu Miejskiego w Lublinie,
po zbombardowaniu miasta 9 września 1939r.

Wyjeżdżamy z miasta w kierunku na Lwów. Na przedmieściach Lublina dowiadujemy się, że wróg przekroczył pod Sandomierzem Wisłę i również San i okrążył naszą ukochaną stolicę. Niszczy ją z premedytacją z ziemi i powietrza, ale mimo tego Warszawa broni się dzielnie i odpiera z powodzeniem ataki wroga. Po kilkugodzinnej wędrówce bez celu zostajemy włączeni do składającego się z różnych żołnierzy oddziału i otrzymujemy rozkaz wycofania się za Bug, na linię ostatecznej obrony.”